piątek, 29 lipca 2016

Horror na porodówkach

Niestety taka jest prawda. Zaliczyłam wszystko: poród w wieloosobowej sali tzw. boksach porodowych (na szczęście byłam jedyną rodzącą), niechęć do wpuszczenia męża (co ten facet tu robi? to nie sala rodzinna!? - na szczęście druga położna się zlitowała i go wpuściła), brak znieczulenia ("przecież nikt nie mówił, że poród jest jak pocałunek!"), oksytocynę podaną na ostatni etap porodu (mimo, że trwał 14 minut!!), nacięcie krocza (zero informacji czy pytania, poczułam tylko ciachnięcie), szycie bez znieczulenia ("przestało działać bo uciekałaś spod igły, na dwa ostatnie szwy nie warto dawać nowego, wytrzymasz...") i... tadam! łyżeczkowanie (łożysko ślicznie i pięknie wyszło ale...w tym szpitalu to standardowa?! procedura). Nikt o nic nie pytał, nikt o niczym nie informował... A na koniec podsumowanie: "widać, że jesteś nieodporna na ból, przecież i tak szybko poszło. Niejedna marzy o takim porodzie". Gdyby nie to, że poród nagły i z wcześniakiem, więc musiałam w tym szpitalu jeszcze długo zostać to bym zrobiła awanturę...
No i jeszcze: kontakt skóra do beta trwał około 5 minut, zero możliwości nakarmienia bo przez te warstwy szmat, w które została owinięta nie miała szans dostać się do cycka... Pierwszy posiłek to mleko modyfikowane... Zero pomocy przy przystawieniu do piersi i dodatkowo komentarz, że karmie nieefektywnie bo dziecko już godzinę na cycku wisi... Karmienie o określonych godzinach w trzygodzinnym cyklu bo zabiegi, badania, kąpiel, naświetlania... Żeby nie pchały mm to musiałam mleko ściągać i z butli dawać żeby było widać ile zjadła. Plus jeszcze pełne oburzenia pytanie czy nie mam innego smoczka bo karmiłam wolnoprzepływowym Medeli zmuszającym dziecko do ssania tak jak z piersi.