piątek, 27 stycznia 2017

Życie jest cudem cz.1

Dorosłam do tego, żeby opowiedzieć Wam trochę o sobie. A dokładnie o tym jak zostałam mamą. Marzyłam o dziecku. Marzyłam o tym, żeby wydać na świat nowe życie... I pewnego dnia moje marzenia roztrzaskały się o podłogę. Lekarz rodzinny, ginekolog, endokrynolog... Jedne tabletki, drugie, trzecie, dziesiąte... Insulinooporność, zespół policystycznych jajników (PCO), cykle 70 dniowe, cykle bezowulacyjne...


Kiedy poznałam swojego obecnego męża byłam u skraju załamania. Nie miałam ochoty wiązać się z kimkolwiek, ponieważ czułam się bezwartościowa. Co ze mnie za kobieta, która nie będzie mogła wydać na świat dziecka? Pół roku po tym jak zaczęliśmy się spotykać musiałam podjąć decyzję, którą drogę leczenia wybrać. Albo tabletki hormonalne i zupełnie wyłączenie jajników na kilka lat albo próbujemy wymusić ich prace co wiązało się z "drobnymi niedogodnościami" dla mnie.. Dwoje ludzi, którzy dopiero się poznają, muszą określić jak chcą aby wyglądało ich życie za rok, dwa lata, pięć lat... Kilkakrotnie wracaliśmy do tematu. Musieliśmy sobie dać czas na zastanowienie. Przemodlenie. Oswojenie się ze wszystkimi za i przeciw... Decyzja została podjęta. Chcemy założyć rodzinę w ciągu najbliższych dwóch lat.  I wtedy się zaczęło... Pierwszy dzień cyklu zawsze na najmocniejszych lekach przeciwbólowych. Wymioty, omdlenia, kilka razy wzywane pogotowie... Nieustanne monitorowanie cyklu. Coraz to nowsze leki. Psychika zszargana do granic możliwości. Paranoja. W pewnym monecie nie umiałam myśleć i mówić o niczym innym... Zamiast planować ślub to planowałam mające nastąpić po nim "zachodzenie w ciąże".

I nagle wiadro zimnej wody. "Mam wrażenie, że nie chcesz wziąć ze mną ślubu bo chcesz ze mną spędzić życie ale po to, żeby mieć samca rozpłodowego. Kobieto, chce się nacieszyć narzeczoną, potem żoną. To dziecko ma być dodatkiem do naszego małżeństwa, a nie ja dodatkiem do was! Kocham cię! I mógłbym kochać nawet jeśli nie będziemy mieć dzieci! Nie potrafię jednak tak dalej...". Podziałało. Dzięki Bogu, podziałało. Bo byłam na prostej drodze, żeby stracić tego faceta. Żeby go zniszczyć psychicznie.

Postanowiliśmy zacząć od nowa. Spokojniej. Z wiarą, że stanie się cud. Zaczęłam się uczyć naturalnych metod rozpoznawania płodności. Zaczęłam obserwować swoje ciało. Swoją (nie)płodność. Zmieniłam lekarza. I odważyłam się mu powiedzieć, że według mnie Luteina, którą przyjmuje zamiast wspomagać to blokuje mi owulacje...  I on przyznał mi racje. Powiedział, że tak może być. Że bardzo rzadko się to zdarza ale się zdarza. Byłam chyba jego najczęstszą pacjentką. Uczyliśmy się moich cykli od nowa. Kilka tygodni przed ślubem usłyszałam, że zrobiliśmy wszystko co się da. Że on już nic więcej nie może pomóc. I powiedział, że skoro wierzę w Boga, to mam zacząć się modlić, że szanse są marne, że wspiera, że trzyma kciuki ale z fizycznego punktu widzenia to już wszystko co da się zrobić, żeby było zgodne z moim sumieniem. Nie oceniam nikogo, kto postąpiłby inaczej. Dla mnie in vitro nie wchodziło w grę nawet gdyby wszystko inne zawiodło. Lekarz powiedział, że mamy spokojnie przygotowywać się do ślubu i.... dać sobie rok.  Cieszyć małżeństwem. I przestać obsesyjnie sprawdzać czy dziś to TEN dzień. A właściwie to przestać sprawdzać dlaczego znów nie ma tej cholernej owulacji skoro już dawno być powinna!
Po ślubie powinno być jak w bajce. Powinno być "i żyli długo i szczęśliwie", prawda? W sumie to nawet jest. Tylko najpierw musiało minąć kilka tygodni, podczas których było pogotowie, panika, nieopisany ból brzucha. Później było zapalenie pęcherza, gorączka, przepisany mocny lek...  Tuż przed wzięciem pierwszej tabletki zrobiłam test. Wyszedł tak blady, że chyba bardziej pragnęłam wierzyć, że coś tam widzę niż rzeczywiście widziałam. Tabletki nie wzięłam. Po kilku dniach modlenia się, żeby to jednak była prawda, zrobiłam drugi test. Mocna, gruba, różowa kreska!

O tym jak cudem udało mi się tą kreskę donosić do wyczekanego 34 tygodnia opowiem Wam w następnym wpisie. Na dziś już wystarczy.

edit: druga część jest dostępna tutaj


pozdrawiam
Matka bez lukru
--------
Dziękuję za odwiedziny! Jeżeli post Ci się podobał to zachęcam do komentowania tutaj albo na moim profilu na FB

4 komentarze:

  1. Jejku współczuję, że musieliście przez to przejść. Dobrze, że się udało. Było warto. Jesteście silnymi ludźmi... I dużo sił wam życzę.
    U mnie było totalnie inaczej. Myśleliśmy o dziecku, ale raczej w przyszłości, a tu wyszła niespodzianka w nieoczekiwanym momencie. I myślę, że taka niespodzianka jest o wiele lepszym wyjściem niż staranie się przez lata... To musi wykańczać. Gratuluję wam, że daliście radę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Teraz już nie myślimy o tym co było. Cieszymy się naszym małym rozrabiaką i każdą chwilą z nią spędzoną.

      Usuń
  2. nie napisze nic innego jak CUD. W twoim przypadku musiałaś się eszcze chyba odstresować, przystopować. Już niejednokrotnie słyszałam, że w ciąże zachodzi się przy wolnym umyśle i może coś w tym jest? Czytając twój post, od razu pomyslałam o mojej dobrej przyjaciółce. Po ślubie są już 4 lata i dalej nie mogą zajść w ciążę. Przykry temat, jest mi bliska i ja byłam w ciąży już w drugim miesiącu starania, a ona? smutne
    A Tobie napisze jeszcze jedno - Bóg Ci pomógł :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj pomógł, pomógł. I pomaga każdego dnia!
      Mało się o tym mówi ale w Polsce co czwarta para ma problem z płodnością. Niestety nadal jest to temat tabu i ludzie wstydzą się lub po prostu boją o tym mówić.

      Usuń