Plastik is fantastic

Made in love

Sama robiłam też kartki świąteczne. Dlaczego? Bo wkurzyłam się, że w
sklepach są tylko te dla "leniwych" czyli z gotowymi życzeniami. A ja
chciałam napisać coś więcej. Coś osobistego. Wysyłanie kartek to jedna z
moich ulubionych tradycji. 

Żyjemy w takich czasach, że najłatwiej byłoby napisać życzenia smsem (lub skopiować jakiś wierszyk z internetu) albo zadzwonić. I tak czasem też się robi. Ale są takie osoby do których nie wyobrażam sobie nie wysłać kartki świątecznej. Ja też uwielbiam je dostawać. Mam przyjaciela, który przysyła mi pocztówki z każdego wyjazdu. A jeździ po całym świecie. Życzenia ślubne dostaliśmy 5 miesięcy po ślubie bo... szły aż z Meksyku :) No ale wracając do kartek świątecznych... Uwielbiam je oglądać, dotykać, wąchać... Tak, dla mnie one pachną Świętami, dzieciństwem, tradycją i ogromną miłością. Do tej pory na strychu u rodziców mamy kartki sprzed nawet 20 lat. Niektóre są jeszcze starsze. Kiedy przychodzą to wieszam je na korkowej tablicy na ścianie i później jeszcze raz wszystkie czytam w blasku choinki. Wypisywanie Świątecznych kartek z życzeniami uświadamia mi też odległości jakie nasz dzielą. Technologia je skraca. Facebook, Mail, Skype powodują, że nie odczuwa się tego rozdzielenia. Bo można w rzeczywistym czasie się z kimś spotkać. Kartki zwracają na to uwagę. Moje lecą głównie do Polski. Ale nie tylko. Są jeszcze Niemcy i Anglia. I zawsze kiedy wpisuje te adresy to przychodzi taka refleksja, że prawdziwej przyjaźni nie rozdzieli nawet 1000 km jeżeli się o tą relację walczy. Bo kiedy udaje nam się czasem spotkać na kawie to czuje się tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj. I właśnie takie drobiazgi pozwalają mi docenić swoich bliskich. Docenić jakie to szczęście mieć osoby, na które zawsze można liczyć. Wypisywanie kartek uświadamia mi też, jak bardzo się zmieniamy. Zmieniają się adresy na kopertach bo ludzie się wyprowadzają od rodziców, przyjaciele z dzieciństwa porozjeżdżali się po całym świecie. Zmieniają się imiona i nazwiska na kopertach bo ludzie się pobierają, rodzą im się dzieci... Niekiedy też pewne adresy trzeba wymazać z notatnika bo niektórzy odchodzą do Wieczności...
Adwentowe rozważania
Roraty kojarzą mi się z błogim czasem dzieciństwa. Z Babcią, z którą zrywałam się w środku nocy i szłam do Kościoła z lampionem w ręce. I jak normalnie dobudzić mnie o siódmej to był nie lada wyczyn to wtedy punkt szósta byłam już gotowa do wyjścia. A zimy wyglądały wtedy trochę inaczej. Znaczy był śnieg. I nikt nie przejmował się tym, że jest nieodśnieżony chodnik. Drugie odkrycie rorat zaliczyłam już po studiach. Wtedy była to okazja do duchowego przygotowania się do Bożego Narodzenia. Taki sposób na przeżycie Adwentu. Trzecie odkrycie Rorat mam w tym roku. Nie byłam na ani jednych. Ale patrzę na ten czas przez pryzmat przeżytej ciąży. Oczekiwania na narodziny dziecka. Kurcze... To było wyzwanie... Kilka dni podróży. Setki kilometrów. Niewyasfaltowane drogi. Maryja w dziewiątym miesiącu ciąży toczy sięna osiołku do Nazaretu. Ja w ósmym ledwo toczyłam się do łazienki... Później poród w warunkach uwłaczających godności nie wspominając już o jakichkolwiek standardach opieki poporodowej. Przecież ona miała około piętnastu lat... Przypominam sobie jak ja ledwo dawałam radę na początku. Jak czułam się wykończona i zdezorientowania. Czasem wręcz bezradna. A przecież i tak teraz jest łatwiej. Są jednorazowe pieluchy, nawilżane chusteczki, misie szumisie i inne gadżety. A przecież Ona nie miała nic. Była w obcym mieście, bez trzech walizek wyprawki dla noworodka. Bez jednorazowych majtek poporodowych i poduszki do karmienia. Bez patronażowych wizyt położnej i doradcy laktacyjnego Bez grupy wsparcia na Facebooku i miliona poradników o tym jak mądrze wychowywać dziecko. Bez rodziców, którzy chociaż na początku mogliby jej pomóc. I jakoś dała radę. Musiała. A później przychodzą inne pytania. Czy Jezus też tak marudził przed zaśnięciem? Czy miał kolki? Czy ciągle płakał jak Mu się wyżynały ząbki. Czy Maryja też czasem chciała po prostu "przetrwać" dzień po kolejnej nieprzespanej nocy?
Ubieramy drzewo
Już samo rozpakowywanie ozdób wzbudza ogromny sentyment. To moje drugie święta poza rodzinnym domem. I chociaż to tutaj mam Męża i Córkę czyli najbliższe mi osoby to jednak tęsknię. Za rodzicami. Za rodzeństwem. Za tym gwarem przy stole. To nasze pierwsze święta z dzieckiem po tej stronie brzucha. Choinka została ubrana już tydzień temu. I oczarowała nasze Bezlukrątko. Nawet leżenie na brzuchu nie jest takie strasznie odkąd może się gapić tymi swoimi wielkimi oczyskami na mrugające lampki choinkowe. Nasze drzewo nie podlega najnowszym trendom mody. Zawsze jest pstrokata. Są na niej bombki sprzed wielu wielu lat.Niektóre jeszcze pamiętają okres wojenny. Są szklane. Czasem już wyblakłe i odbarwione. Każda z innego kompletu.Przechowywane w jeszcze starszych od nich walizach. A żeby nie osiadał na nich kurz to są przykryte gazetą robotniczą. Teraz takich już nie ma. Ubieranie choinki to wspaniała zabawa. Oglądanie tych małych dzieł sztuki zajmuje chyba więcej czasu niż strojenie drzewa. W tym roku plastikowego. W zeszłym roku pachniało lasem. Mam nadzieję, że za rok znów pokój będzie wypełniony zapachem jodły. Albo świerku. Chciałabym dać swojemu dziecku tak samo piękne wspomnienia związane z takimi tradycjami jakie mam ja. Jako dzieciaki zrywaliśmy się skoro świt i biegliśmy do pokoju żeby powiesić jak najwięcej bombek. Robiliśmy też łańcuchy z kolorowego papieru. Mama trzyma je w piwnicy do tej pory. A przecież najmłodsze z nas ma już prawie trzydzieści lat!
Szczotka, szmatka i lepienie uszek
Nie wiem skąd się wzięła tradycja przedświątecznego przewracania domu do
góry nogami. Dlaczego
akurat wtedy szorujemy okna i polerujemy
olbrzymią porcelanową zastawę, której i tak nie wyjmiemy na stół bo
szkoda żeby się zużyła :) Wydaje mi się, że Święta Bożego Narodzenia i
Wielkanoc są trochę takimi pretekstami do odgruzowania domu po lecie i
zimie. Na szczęście w tym roku mieliśmy remont i cały dom został
gruntownie posprzątany w październiku. Teraz tylko zostało zetrzeć kurze
i przelecieć się po domu z odkurzaczem. Dom to nie muzeum. Ani szpital,
żeby było sterylnie czysto. Trzeba dać dziecku szansę nabyć odporności
:) I powiem szczerze, że wolę się z nim tarzać na dywanie niż sprawdzać, czy przypadkiem nie ma tam choćby jednego paproszka.
Pierogi już zamrożone. Krokiety też. Nie ma sensu odkładać wszystkiego na Wigilię. Pamiętam Babcie, która od samego rana siedziała w kuchni a wieczorem nie miała sił cieszyć się z tego co zrobiła. Tak była nauczona. Taka była tradycja. I jak kocham różnego rodzaju tradycję, to z tą absolutnie się nie zgadzam. W sprzątaniu pomaga mi Pan Bezlukrowy. W gotowaniu rodzice. W końcu spędzamy ten czas razem, prawda? Od kilku dni w domu pachnie gotującym się bigosem i wędzonym mięsem. W piątek będziemy kleić uszka i piec drożdżówkę. Przecież to nie jedzenie jest najważniejsze w tym wszystkim. Uczymy się na nowo tworzyć święta. Jako małżeństwo mamy spore pole do popisu. I ogromną potrzebę negocjacji. Bo każde z nas chciałoby mieć Wigilię jaką pamięta z dzieciństwa. Z potrawami, które były zawsze. A okazuje się, że choć nasze rodzinne domy dzieli niewiele ponad 200 kilometrów to... kulinarnie dzieli nas cała przepaść. Przed wojną nasi dziadkowie mieszkali w zupełnie innych krańcach Polski. I mamy zupełnie inne tradycje. Więc negocjujemy bo na 24 dania to nawet nasz olbrzymi stół jest zbyt mały.
Moje święta pachną pomarańczami, cynamonem i kluskami z makiem. A Wasze?