niedziela, 29 stycznia 2017

Życie jest cudem cz. 2

Dziś dalszy ciąg historii mówiącej o tym jak zostałam mamą. Pierwsza część wpisu jest do przeczytania TUTAJ

Pierwszy trymestr ciąży wymęczył mnie okropnie. Przez jakiś czas żywiłam się jedynie białym serem i pomidorami. Każde inne jedzenie powodowało odruch wymiotny. Odliczałam dni do końca trzeciego miesiąca bo wtedy podobno miało się poprawić. Wtedy nie wiedziałam, że to odliczanie będzie mi później towarzyszyło jeszcze raz...


Pamiętam ten dzień doskonale. To był początek maja. Początek 28 tygodnia ciąży. W południe miałam mieć rutynową wizytę u lekarza. Kiedy pojawiłam się w przychodni okazało się, że nie ma mnie w systemie. Wystąpił jakiś błąd programu i na tą samą godzinę jest wpisany ktoś inny. Na szczęście lekarz zgodził się przyjąć mnie pomiędzy innymi pacjentami. Okazało się, że to była prawdziwa Boża Opatrzność. Kiedy tylko zaczęło się badanie wiedziałam już, że coś jest nie tak. Widziałam to w jego oczach. Widziałam to w jego trzęsących się rękach. Słyszałam to w tonie jego głosu, który próbował pozostać spokojny, żeby mnie nie wystraszyć jeszcze bardziej... Szyjka skrócona do 1,5 cm i rozwarcie na 1 cm... Dziecko szykuje się do wyjścia. Zalecenie natychmiastowego zgłoszenia się do szpitala na patologie ciąży.

Nie wiem w jaki sposób dotarłam do domu i spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Pamiętam tylko telefon do męża i chaotyczne tłumaczenie, że ma mnie zabrać z przychodni i zawieźć do szpitala. Pamiętam, że wysłałam mnóstwo wiadomości z prośbą o modlitwę żebym za chwilę nie urodziła skrajnego wcześniaka. Dziecko nie miało wtedy nawet kilograma... Pamiętam jak drżała mi ręka gdy podpisywałam zgodę na przyjęcie na oddział. Pamiętam rozmowę z anestezjologiem, znieczulenie, zakładanie szwu na szyjkę, sterydy podane Bezlukrątku na wypadek możliwego w każdej chwili porodu. Pamiętam mojego męża, który był przy mnie praktycznie cały czas, wspierał, zapewniał, że wszystko będzie dobrze chociaż sam był tak samo przerażony jak ja... Pamiętam jak płakałam z bezsilności. Pamiętam położną, która przyszła i nawrzeszczała na mnie, że mam przestać się mazać i nie wydziwiać. A ja czułam jak przerażone jest moje dziecko. Tak bardzo pragnęłam ją pogłaskać, uspokoić, a miałam bezwzględny zakaz dotykania brzucha już do końca ciąży. Mówiłam do niej, śpiewałam, zapewniałam że wszystko jest dobrze, a po policzkach płynęły mi łzy. Ale musiałam być dzielna. Dziecko pochłania emocje matki... Pamiętam jak bardzo pragnęłam opuścić to straszne miejsce i wrócić do domu... Pamiętam też, że mój lekarz zaglądał do mnie zawsze kiedy był na dyżurze. To niby taka drobnostka ale pozwalała mi czuć się chociaż trochę bezpieczniej... Po dwóch tygodniach wypuścili mnie do domu. Inaczej bym oszalała. Białe ściany szpitalnego pokoju stały się dla mnie nie do zniesienia. Pragnęłam wrócić do siebie. Do męża. Do własnego łóżka. To w nim spędziłam najbliższe tygodnie. Odliczałam. Każdy kolejny dzień dawał dziecku coraz większą szansę na normalność. Na zdrowie. Na bezpieczny start na tym świecie.

Dopiero później dotarło do mnie, że gdyby nie tamta wizyta, gdyby mnie wtedy nie przyjął to i tak bym tam trafiła do szpitala... Tylko wtedy od razu na porodówkę...

 Dzień narodzin mojego dziecka też był cudem. Nie tylko jako przyjście na świat nowego życia. Ale też jako to, że ja żyje..
To był deszczowy poniedziałek a ja wstałam w podłym humorze. Byłam niewyspana bo obudziło mnie jakieś dziwne ukłucie w brzuchu. Właśnie zaczął się 34 tydzień ciąży. Ponieważ nie dawało mi to spokoju, postanowiłam zgłosić się do przyszpitalnej poradni patologii ciąży bo mój lekarz kazał mi się tam udać gdyby coś mnie zaniepokoiło. W sumie to żałowałam tego, że wyszłam z domu bo ukłucie się nie powtórzyło, czułam się normalnie a miałam przecież leżeć. Bałam się, że wezmą mnie za panikarę. Mąż był w pracy więc musiałam pojechać autobusem. Kiedy podłączyli mnie pod ktg zapis się urywał bo dziecko się strasznie wierciło. Lekarz kazał mi się przygotować do badania. Kiedy siadłam na fotelu a on mnie dotknął... odeszły mi wody zalewając go od ramion w dół. Zaczęła się wielka panika. Złapał za telefon i w kółko powtarzał "pilnie", "natychmiast", "zagrożenie życia", "ordynator"! Do mnie nie docierało co się dzieje. Śmiałam się, żartowałam, że akcja jak na amerykańskim filmie...  Byłam w takim szoku, że nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa jakie mi i dziecku grozi. Jedyne co powtarzałam to, że chcę zadzwonić do męża! Nie wiem w jaki sposób znalazłam się w szpitalnej koszuli. Kiedy przewieźli mnie na porodówkę w sali zakotłowało się od lekarzy i położnych. Wszyscy biegali. Stary profesor powtarzał w kółko "spokojnie, nic się nie bój... spokojnie, już rozcinamy ten szew... jeszcze chwileczkę... już dobrze... siedem centymetrów rozwarcia! Dziewczyno, naprawdę nic nie czułaś? Zaraz urodzisz!". Później przeżyłam wszystko, czego według standardów opieki okołoporodowej być nie powinno... Pisałam o tym TUTAJ.

Wieczorem przyszedł do mnie mój lekarz prowadzący ciąże i powiedział mi wprost, że gdybym nie pojawiła się rano w szpitalu to... mogłoby już nie być ani mnie ani mojego dziecka. Gdyby akcja porodowa rozpoczęła się w domu to z powodu założonego szwu szyjka by się rozerwała, ja bym się wykrwawiła, a dziecko udusiło. Pogotowie prawdopodobnie nie zdążyłoby dojechać bo akcja rozkręciła się w szalonym tempie... Powiedział, że to prawdziwy cud, że wszystko tak dobrze się skończyło.

I ja przyznaje Mu rację. To był prawdziwy cud. Zresztą przyjście na świat każdego człowieka to prawdziwy cud narodzin.

Cieszę się, że w końcu Wam o tym opowiedziałam. Czuję, że tak trzeba. Że może dzięki tym dwóm wpisom ktoś odzyska wiarę i nadzieję. Bo cuda naprawdę się zdarzają.


pozdrawiam
Matka bez lukru
 --------
Dziękuję za odwiedziny! Jeżeli post Ci się podobał to zachęcam do komentowania tutaj albo na moim profilu na FB

4 komentarze:

  1. Ponownie czytałam z zapartym tchem. Zobacz jak człowiek działa w sytuacji kryzysowej? Nie dopuszcza do siebie niczego. Ja trafiłam z krwotokiem w 35 tygodniu okazało się, że mały był strasznie poplątany, serduszko mu zwalniała, a ja wylądowałam w 5 minut na stole w znieczuleniu ogólnym. Zlecenie ratowania życia. Dopiero za kilka dni, dotarło do mnie, ze to że maluszek przeżył noc to cud, a doktor z rannej zmiany ocalił życie mojego dziecka podejmując skrajna decyzje. Życie pisze bardzo barwne scenariusze :). Dziś obie możemy trzymać nasze dzieci w ramionach i to jest cud, pod każdym względem!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie! Każda historia narodzin jest cudem. Nawet te bez większych komplikacji są fascynującą przygodą :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałam z mocno bijącym sercem. Moja ciąża wydawał mi się trudna, ale przy Twojej historii dochodzę do wniosku, że raczej była uciążliwa. Dobrze, że cuda się zdarzają :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj tak... Dzięki nim mój mały Cudzik jest na świecie :)

    OdpowiedzUsuń