piątek, 24 marca 2017

Kryzys ósmego miesiąca

Matka powinna być szczęśliwa, bo może siedzieć z dzieckiem w domu. Szkoda tylko, że to siedzenie nie ma nic wspólnego z odpoczywaniem. A i od ciągłego przebywania z tym słodziutkim bąbelkiem może w końcu matkę zemdlić i wywoływać odruch wymiotny na samą myśl, że znów będzie musiała tą czystą słodycz oglądać. I jedyne o czym marzy to uciec. Najlepiej machając rączkami jak te wszystkie stwory w animowanych bajkach... Znacie to? Nie? To zazdroszczę. Tak? To łączę się w bólu!


Mam gdzieś Instagramową wizję macierzyństwa, w której tydzień po porodzie matki wyglądają lepiej niż przed ciążą. Mają zawsze pomalowane paznokcie, pełny makijaż, a dziecko pozuje do zdjęcia lepiej niż zawodowa fotomodelka. Nie wierzę już w wiecznie uśmiechnięte mamuśki, które targają na ręku odpicowane dziecko, które zawsze jest grzeczne i spokojne. I chociaż uwielbiam gotować, to nie uśmiecha mi się spędzać pół dnia w kuchni robiąc super ekstra fit jedzenie dla siebie, męża i dziecka. O zgrozo, ja podaje im nawet rzeczy smażone. I to na zwykłym maśle, a nie oleju kokosowym!
A przede wszystkim mam dość wmawiania mi, że powinnam cieszyć się URLOPEM wychowawczym, bo jak wrócę do pracy to skończy się moje odpoczywanie. No, cholerka jasna! Ja nie leżę do góry brzuchem przez cały dzień. I szczerzę to przez ostatnie kilka tygodni nie marzyłam o niczym innym jak oddanie dziecka do żłobka i powrót do pracy. Zaliczyłam zjazd. Opóźniony baby blues czy też właśnie owy kryzys ósmego miesiąca.
Dni zaczęły mi się zlewać w jedną całość. Codzienna rutyna stała się zbawienna dla dziecka, a zabójcza dla mnie. Głównie dlatego, że to ja towarzyszyłam jej w tym co najgorsze. Ja słuchałam jej płaczu po szczepieniu. Ja słuchałam jak wyje dwa razy w tygodniu przez 29 minut podczas 20 minutowej rehabilitacji. Ja wstawałam do niej w nocy bo ząbki, bo głodna, bo cholera wie o co jej chodziło ale widać było, że cierpi...   Sprawiedliwie nie znaczy jednak po równo. Nie jesteśmy w stanie podzielić się opieką nad dzieckiem po 50%. On po powrocie z pracy chciał w spokoju zjeść obiad. Ja chciałam oddać Mu córkę jak najszybciej. On chciał iść coś zrobić w ogrodzie a ja się wkurzałam, że mógłby w końcu zająć się dzieckiem skoro cały dzień Go nie ma. Katastrofa wisiała w powietrzu... A ja przestałam wierzyć, że może być lepiej. Szłam na tą nieszczęsną rehabilitację i nawet nie próbowałam jej zabawiać, bo nie wierzyłam, że to cokolwiek zmieni. Założyłam, że i tak  będzie płakać to i po co mam się wysilać...
A najgorszy był totalny brak towarzystwa kogoś znajomego... Całe dnie z tym małym stworem, którego kompletnie nie potrafiłam zrozumieć. I którego nie mogę zostawić na dłużej z kimś innym bo nie ma szans żeby zjadło z butelki... Szkoda, że przy urodzeniu nie dostaje się instrukcji obsługi swojego dziecka. Jakżeby by to wszystko ułatwiło.  I choć ciągle spędzałam czas wśród ludzi to brakowało mi spotkań ze znajomymi. Coż, life is brutal. Niedzieciaci znajomi pracują, kiedy ja mam czas. A ja pragnęłam pogadać o czymś innym niż kupa, rzygi, ząbkowanie i kolejne osiągnięcia naszych latorośli... I tak właśnie nakręcała się ta spirala...
A najgorsza w tym wszystkim było wszechogarniające mnie niezrozumienie. I presja na bycie zadowoloną. Bo przecież ja nie mam powodów żeby się martwić! Powinnam być szczęśliwa. Dziecko rozwija się, nadgania zaległości, ma apetyt, rośnie, ładnie śpi... No po prostu wydziwiam z tym swoim zmęczeniem życiem i ciągłym narzekaniem... I jeszcze terror rodzicielstwa bliskości. Kochanie, rozmawianie, tłumaczenie, przytulanie i nie daj Boże jakieś nerwy, krzyki czy chęć samotności. A ja czasem aż miałam ochotę wysyczeć przez zęby, że mam dość, że ma się w końcu uciszyć i przestać ryczeć a nie tłumaczyć "kochanie, rozumiem, że boli Cię ząb... masz prawo do płaczu i narzekania... bardzo ładnie artykułujesz aaaaaaa kiedy tak drzesz się o czwartej nad ranem... mama jest z Ciebie taka dumna i akceptuje Twoją potrzebę wyrażania swoich emocji w taki właśnie sposób. Usiądźmy teraz razem i wspólnie przedyskutujmy co możemy w tej sytuacji zrobić..."

I wiecie co? Rozwiązaniem okazało się cotygodniowe przepuszczanie pieniędzy na dobrą, ale za drogą kawę. Panu Bezlukrowemu udało się tak ustawić grafik zajęć, że czwartkowe poranki ma wolne. I to On idzie wtedy z Bezlukrątkiem na fitness a ja w tym czasie siedzę SAMA w kawiarni na dworcu i popijam kawę z bitą śmietaną. Godzina tylko dla mnie. Najczęściej spędzam ją bezmyślnie gapiąc się w okno albo czytając jakąś plotkarską gazetę! To uratowało moje zdrowie psychiczne. W domowym budżecie te przepuszczone pieniądze uwzględniam jako inwestycja we własne zdrowie. Psycholog kosztowałby o wiele więcej. A byłam już na skraju depresji.
Zdecydowaliśmy się też osobno chodzić do Kościoła. Tak, żebym podczas Eucharystii mogła nie myśleć o dziecku. Wiem, że jest wtedy na spacerze z Tatą, więc mogę skupić się na tym co się dzieje tu i teraz. W ogóle niedziela to jest ich wspólny czas. Ja ją wtedy praktycznie tylko karmię.

I wiecie co? To działa. Bezlukrątko wyciszyło się na rehabilitacji. Bo moje negatywne nastawienie ją nakręcało. Teraz nawet kiedy jest tam ze mną to znosi ją o wiele lepiej. Bo ja jestem spokojniejsza. I bardziej wyluzowana.
Zrobiło się też cieplej. Nie trzeba zakładać kombinezonu, który powoduje, że na dworze dziecko nie zamarza ale w komunikacji miejskiej się rozpływa. Łatwiej mi wyjść z nią na zakupy do centrum handlowego. A przy okazji spotkać się z przyjaciółką na kawie. I pogadać o jej przygotowaniach do ślubu zamiast o tym, czy Bezlukrątko potrafi już tabliczkę mnożenia po rosyjsku. Młoda skończyła niedawno dziewięć miesięcy. A mi udało mi się zamienić jej jeden posiłek na kaszkę. Dzięki temu po południu mam 3 godziny dla siebie. Mogę SAMA wyskoczyć na jakieś zakupy czy do lekarza.
A przede wszystkim przestałam pretendować do tytułu idealnej matki. Mam gdzieś idee spaczonego rodzicielstwa bliskości. Jak jestem wściekła to pozwalam sobie na upust nerwów.  Nie koniecznie skierowany w stronę dziecka. Potrafię wyjść z pokoju i trzasnąć ręką w ścianę. A jak mnie wkurza córka to też jej o tym mówię. Nie sądzę aby stanowiło to moją porażkę wychowawczą i sprawiło, że moje dziecko wpadnie w jakieś patologie. Nauczyłam się też głośno mówić że mam dość i muszę odreagować. Szczerość przede wszystkim. I jasność komunikatów w stronę Pana Bezlukrowego. Cóż, mężczyźni naprawdę się nie domyślają ;)

W życiu nic nie jest tylko czarne i białe. Macierzyństwo też. Ba, to cały przekrój kolorów. Od odcieni szarości po powodujące mdłości odcienie różowego. Warto nauczyć się akceptować je wszystkie. Także te ciemniejsze barwy!


pozdrawiam
Matka bez lukru
--------
Dziękuję za odwiedziny! Jeżeli post Ci się podobał to zachęcam do komentowania tutaj albo na moim profilu na FB

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz